Sławomir Mrożek był mi bliski od dzieciństwa, bo na dobranoc mama czytała mi jego „Półpancerze praktyczne” (1953), a później już sam czytałem książkę "Słoń" (1957) jego autorstwa.
Nic dziwnego, że dwukrotnie w odstępie tygodnia poszedłem na sztukę “Tango” graną w Starym Teatrze, na Scenie Kameralnej, w Krakowie, w grudniu 1965, wyreżyserowanej przez Jerzego Jarockiego.
Zaś już w innych czasach, już z innym doświadczeniem obejrzałem w 1976 roku jakże trudne psychicznie przedstawienie “Emigranci”, również w Starym Teatrze, na Scenie Kameralnej, w Krakowie. Reżyserem był Andrzej Wajda, a scenografię zaprojektowała Krystyna Zachwatowicz.
A wkrótce zauroczyły mnie też jego rysunki iskrzące jakże przenikliwą satyrą o naszym społeczeństwie. Z jego książką “Przez okulary Sławomira Mrożka” (1968) wyjechałem na emigrację w wiele lat później.
W sierpniu 1973 roku Sławomir Mrożek zabrał mnie do małego domu, kiedyś leśniczówki, pod Orleanem, we Francji, dokąd jeździł odpoczywać. W drodze z Paryża złapała nas niesamowita ulewa, a wycieraczki nie działały.
Zanim dotarliśmy na miejsce, w pobliskiej wiosce zrobiliśmy zakupy, nabyliśmy między innymi dwie butelki czerwonego wina. Wieczorem Mrożek zapalił duże kłody drewna w kominku o imponujących rozmiarach i otworzył wino. To był długi i ciekawy wieczór, który przeciągnął się do późnej nocy. Mrożek opowiadał wtedy o planach powrotu do Polski, do czego doszło w wiele lat później.
Było to w czasach, kiedy środek Europy rozdrapywał płot z drutu kolczastego, a z okienek wież strażniczych wystawały lufy karabinów, a książka Orwella była niespełnionym jeszcze proroctwem.
Następnego dnia, po wspólnym spacerze wśród pól z dojrzałą pszenicą, Mrożek usiadł do czytania “Roku 1984” George’a Orwella, a ja zrobiłem mu zdjęcie. Nie, nie myślałem o symbolice lektury tej właśnie książki, o tym, że czytał ją dramaturg, który był zakazany wówczas przez polski reżim komunistyczny.
Powodem jego ocenzurowania w Polsce Ludowej był otwarty list, który Sławomir Mrożek opublikował na łamach paryskiej "Kultury", protestując przeciwko wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji nocą 20-tego sierpnia 1968 roku. Po czym poprosił o azyl polityczny we Francji, w rezultacie czego, władze w Polsce uznały go za emigranta „na czarnej liście”.
Parę lat po tej sesji w leśniczówce, pod Orleanem spotkaliśmy się przypadkowo w gabinecie Teresy Stanisławskiej, redaktorki naczelnej “Echa Krakowa” i poszliśmy na wspólny spacer po krakowskim Starym Mieście. Idąc słuchałem Sławomira Mrożka, który informował mnie, że parę dni temu przyjechał po raz pierwszy do Polski od czasu wyjazdu na emigrację w 1963 roku.
Jego obserwacje o naszym, szarym świecie lat 70-tych były przejmująco smutne. Ale nie tylko, bo Sławomir Mrożek zwrócił mi też uwagę na ilość kwiaciarek w centrum miasta, na Rynku. Pomyślałem, że to rzeczywiście unikalna sytuacja, która świadczy o naszej, typowo polskiej potrzebie obdarowywania bliskich przy każdej okazji różami, tulipanami, bratkami, irysami, gerberami, goździkami, żonkilami, piwoniami, słonecznikami, astrami, frezjami, liliami, konwaliami, chryzantemami, storczykami.
Rozstaliśmy się w okolicach pomnika wieszcza Adama Mickiewicza.
Przez chwilę patrzyłem na jego wysoką postać, która oddalała się ode mnie w kierunku ulicy świętego Jana, obserwowałem jego zasłuchanie w hejnał z Wieży Mariackiej i poczułem, że już nigdy więcej go nie zobaczę.