Kiedy ludzie rozmawiają ze sobą — być może siedząc w słoneczne popołudnie na murze z widokiem na rynek w centrum miasta albo dyskutując przez płot z sąsiadem lub z przypadkową osobą na ławce czy w restauracji przy dworcu kolejowym — efemerycznie otwierają się nowe światy, rodzi się nowa mądrość, inny punkt widzenia na te same sprawy. Z tych osobistych, nieformalnych interakcji tworzy się ludzka wspólnota, dzięki nim społeczeństwo staje się bogatsze, horyzonty się rozjaśniają, mity tracą swój terrorystyczny charakter, a odległe wydarzenia nabierają ciepłych, domowych kolorów.
Taki był Sokrates, który spędzał dni na rozmowach z przyjaciółmi na ateńskiej agorze, czy filozof Wolter, dysputujący z kolegami po fachu w Café Procope w paryskiej dzielnicy Saint-Germain-de-Prés. To było ich naturalne środowisko, wybrany sposób na życie.
Przy czym takie relacje powstają pod warunkiem, że ufamy tym, z którymi rozmawiamy, nie boimy się innych, nie jesteśmy wobec nich podejrzliwi; kiedy możemy spojrzeć rozmówcom w oczy i czuć się komfortowo z ich przyjaznymi gestami. Musimy również wierzyć, że nie będą się z nas naśmiewać, jeśli przedstawimy im myśl niespójną, nazbyt brawurową.
W miarę jak otwieramy się coraz bardziej podczas rozmów, historie, pomysły i obserwacje przepływają od osoby do osoby. Ten sposób interakcji społecznej jest wyjątkowy, brzemienny, niesie światło, za którym się tęskni.
Tak pamiętam Piotra Skrzyneckiego
Sportretowałem go w Collegium Maius, pierwszej siedzibie Uniwersytetu Jagiellońskiego założonego w 1364 roku; blisko kabaretu Piwnica pod Baranami, którego był współzałożycielem, tuż za rogiem.
Na tej uczelni obaj studiowaliśmy historię sztuki (choć w innym czasie).