Od czasu do czasu spotykałem się z Tadeuszem Kantorem, ale fotografowałem go tylko raz, w dużej piwnicy pod pałacem Krzysztofory w Krakowie, galerii, w której wystawiano obrazy, i zarazem scenie jego teatru Cricot 2. Dwa rzędy lamp z metalowymi kloszami w kształcie garnków odwróconych do góry dnem, przymocowane do przestronnego sklepienia, tworzyły wrażenie latarni ulicznych oświetlających chodnik. Przestrzeń galerii była jak mały rynek w położonym na uboczu prowincjonalnym miasteczku widziany późnym wieczorem. Tajemnicza atmosfera Galerii Krzysztofory stwarzała wiele możliwości: wystarczyła odrobina wyobraźni, by przekształcić to miejsce w przestrzeń surrealistycznego szaleństwa, enigmatycznego piękna lub konceptualnego labiryntu.
Tadeusz Kantor był urodzonym performerem, który, podobnie jak mistrzowie z piętnastowiecznej Florencji, instynktownie i bezbłędnie wyczuwał wizualną siłę archetypowego teatru funkcjonującego na targu. Często brał bezpośredni udział w swoich przedstawieniach, odgrywał w nich rolę mistrza ceremonii.
Ceniłem Tadeusza Kantora za to, że był naturalnym showmanem, intensywnym performerem i intrygującym malarzem, który miał doskonały słuch wizualny, jeśli można tak to określić.
Tego dnia byłem umówiony z Kantorem na sesję fotograficzną. Kiedy przyszedłem, pokazał mi rekwizyty, które zaprojektował do swojej nowej sztuki, “Umarła klasa”, i opowiedział o przygotowaniach do festiwalu w Edynburgu. Zanotował też dla mnie adresy swoich przyjaciół w Paryżu, ponieważ wkrótce się tam wybierałem.
— Jeśli jesteś w jedności ze swoją publicznością i wierny sobie, wszystko będzie dobrze — powiedział ni stąd, ni zowąd.
Nadszedł czas na robienie zdjęć. Z aparatem w ręku poleciłem, aby usiadł na ławce, którą oświetlały cztery lampy. Cienie nałożyły się na siebie w tak niechlujnym, mylącym układzie, że poprosiłem go, aby przeszedł na drugą stronę. Kantor wstał, zrobił dwa kroki i kiedy przechodził pod lampą, powstał ten portret.